czwartek, 5 września 2019

#8 koło podbiegunkowe cz. 2


Trochę Boże narodzenie a trochę Lofoty w marcu.
Taka zimowa, świąteczna aura nam tu towarzyszy cały czas. A w Polsce ponoć wiosna! Rzadko kiedy chętnie wracam, teraz wyjątkowo perspektywa wysszej temperatury i większej liczby aktywności powoduje, ze z radością wsiądę do samolotu. 

pasztetowa miłość






21:37. Trochę przesoleni, trochę podpici ruszamy na zorza expedition.
Ekspedycja zakończona fiaskiem. Zaśpiewaliśmy jednak kilka piosenek, rozprostowaliśmy nogi, powdychaliśmy trochę świeżego powietrza. A to jest cenniejsze niż złoto.
Powietrze mam na myśli. Mieszkam w Krakowie, więc wyjazdy w takie miejsca gdzie można po prostu pooddychać, są niczym wypady do sanatorium.
Po powrocie Witek przyrządził kaszotto ze szpinakiem i jarmużem, ale je dosolił niepotrzebnie, więc wylądowało w koszu :( Michał uratował nas parówkami i fasolą z chili.
Na takich wyjazdach bardzo ucieszyć potrafi świeża herbata z cukrem ze stacji w termosie i świeża bułka. Najtańsza kajzerka za 3 zł. Raz korcił mnie rogal z makiem, ale 6 zł to już lekka przesada, nie?
Litrowa cola jest tu tańsza od litrowej wody.Paczka zdrowych naturalnych chipsow tańsza od prażynek bekonowych i chrupków serowych.

księga gości w pokoju



Sobota.
Spędziliśmy bardzo miłą noc w airbnb Moskenes Rooms. Ciepły pokój, wygodne łóżko, kuchnia, wanna i prysznic. Niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Wreszcie można było ściągnąć z siebie skarpety, getry i położyć się spać w samej koszulce. Bez marznięcia, bez ucisku.
WYGODA!
Popracowałam sobie trochę, a rano chłopcy skoczyli na foty. Wparował mi do pokoju właściciel, bo myślał żeśmy pojechali w cholerę. Nie dziwię mu się.
Dopiero rano zauważyłam, ze z tylu domku mieliśmy górę, a z przodu morze.
Pogoda dziś dopisuje, słoneczko w zenicie i bezchmurne niebo. Ruszamy na południe, na Senję. Przed nami kilka godzin jazdy i sporo przystanków.











Pogoda dopisywała nam przez cały dzień. Nastawiliśmy się przez to na zorzę, liczyliśmy ze przy tak bezchmurnym niebie będzie wyjątkowa.
Wieczorem pojawiały się na niebie zielone mgiełki, momentami mocniej, momentami słabiej ale czekaliśmy na ten kulminacyjny moment, gdy całe niebo się zaświeci.
Nie doczekaliśmy się niestety.
Doczekaliśmy się jednak spotkania z łosiem. Znaków z łosiami po drodze mijaliśmy dziesiątki, ale mieliśmy za sobą tyle kilometrów, że wleczenie się 20 na godzinę nie wchodziło w rachubę. Mimo wszystko nawet Michał, który lubi nacisnąć sobie na pedał jeździł bardzo przepisowo. A Norwegowie? Szaleńcy. Podobnie jak Islandczycy nie reagują na znaki drogowe, chętnie wyprzedzają nawet w trakcie zamieci, no zasuwają aż miło nie patrząc na łosie. Tak więc wieczorem natrafił nam się taki łoś na drodze. Dostaliśmy trzech małych zawałów. Nie ucierpiał jednak żaden łoś, ani żadne z naszej trójki.






Po drodze temperatura spadła z -8 na -26 stopni, by w miejscu noclegu utrzymała się na -5. Mimo wszystko przemarzliśmy okrutnie. Mój śpiwór -14 komfort trochę zawiódł, wszystkie warstwy które nosiłam na sobie dumnie przez te wszystkie dni - także.
Spędziliśmy więc tę zimna noc kuląc się w śpiworach, by finalnie nad ranem odpalić grzanko w samochodzie.


Niedziela była raczej leniwa. Wylądowaliśmy na osławionej Senji gdzie nie było kompletnie nic. Wynudzilismy się dość mocno, szukając jakiegokolwiek zajęcia, stacji, czy otwartego sklepu i kibelka.
Odwiedziłam jeden kibelek - dziurę w ziemi, któremu sąsiadował kibelek wypełniony doniczkami z ziemią i sadzonkami w środku.
Kupiłam na Shellu wełniane skarpety za 50 zł. Uznałam, ze nie będę babci truła o dzierganie na drutach. 









Zaczęliśmy rozważać nasz kolejny wyjazd. Mamy z Witkiem kupione bilety do Aten na tydzień. Rozsądnym będzie odwiedzenie choćby jednej wysepki do tego. W grę wchodzi Santorini, Kreta i Korfu. Okazuje się ze bilety między wyspami na miejscu są dużo tańsze. Ilekroć chciałam kliknąć bilety na Santorini, powstrzymywała mnie cena. A tak to możemy wyądowac wieczorem w Atenach, wsiąść w samolot na Santorini, siedzieć tam dwa/trzy dni i wrócić do Aten na zwiedzanko.
Ale póki co jesteśmy na kole podbiegunowym. 



Mamy poniedziałek i kichę z pogoda. Pada śnieg i mocno wieje. Zjedliśmy już śniadanko i ruszamy w stronę Tromso. Wczoraj szukałam jakiejkolwiek opcji na nocleg. Perspektywa wydania 600zl na jeden pokój nie była tym, co by nas satysfakcjonowało.
Postanowiłam proponować hostom 350 NOK (154 pln) i litr pysznej polskiej flaszki. Wiekszosc odrzuciła ofertę ze względu na brak miejsca. Nie mieliśmy dużego wyboru, bo bardzo bidny ten wybór hosteli w całym kraju. Nawet szpitalne łóżka sprzedawane są jako noclegi.
Później ofertę zaakceptował chłopak o imieniu Tor. Odwołał ja jednak później tłumacząc się jakaś utrata ubezpieczenia itd. No szkoda, bo nocleg miał być śliczny, ale trudno.
Nie przestawałem szukać, wysyłając zapytania nawet do droższych ofert. Finalnie przyjęła ją Ekaterina. Ukraińska dusza doceniła fant w postaci polskiej wódki.
I dobrze, bo średnio wyobrażamy sobie wsiąść w samolot, spędzić kilka godzin na lotnisku i zaladowac się w 7,5 godzina podróż pociągiem do Krakowa bez prysznica. Witek idzie na popołudnie do roboty na dodatek. 



Po powrocie planujemy ruszyć z życiem. Trzeba się wybudzić jakoś z tego zimowego letargu. Robić rzeczy, wyjść do ludzi. Póki co w planach jakieś kinko i kupno roweru. Moj poprzedni skradziono mi sprzed klatki w Wigilię. Szukam jakiegoś składaka, żeby był względnie nieduży i nie za ciężki.
Musimy zacząć rozplanowywać wyjazd miętkiem na Bałkany. Mam pozapisywane sporo miejscówek, ale trzeba to jakoś ubrać w całość, żeby zobaczyć ile kilometrów jest do zrobienia, czy uda nam się dojechać na wybrzeże Albanii i czy 2 tygodnie w trasie wystarcza by zobaczyć to co chcieliśmy. Termin póki co tez jest raczej niewiadoma. Rozważamy raczej początek maja. Nie pamiętam kiedy wypadają święta wielkanocne, ale chyba pod koniec kwietnia, wiec ten termin niestety odpada. Szkoda, bo początek maja lubie spędzać w mieście, patrząc jak wszystko kwitnie i budzi się do życia.
W nas póki co życia nie za wiele. Jedziemy w tej zamieci w stronę Ekateriny i jej domku nad fiordem. Planuje tam wziąć solidny prysznic, zjeść kaszotto i coś popracować. Łeb mi pęka od rana, co dodatkowo odbiera mi radość z podróży.
Przyrządzilismy kaszotto cztery sery z miksem świeżych warzyw. Wieczorem na niebie pojawiła się lekka zorza, ale olaliśmy temat. Zimno nam było i chcieliśmy odpocząć. Chwile później zniknęła, wiec byliśmy usprawiedliwieni.








Słonku, gdzie jesteś?

Słonko przyszło nieśmiało, przebija się przez chmury. Mamy poniedziałek, wiec wszyscy odśnieżają. Pobudka dziś była wcześnie, bo przegonił nas z miejsca pług śnieżny trąbiąc nam w auto. Pewnie dlatego, ze do skitrania się wybraliśmy sobie miejsce zaciszne i zacienione, a to musi być idealny spot na zwożenie śniegu. Prawie tak idealny jak na spanie w ciszy i ciemności. 























13:09 stoimy gdzieś na opuszczonej wiosce z jednym autem. Nie dzieje się tu absolutnie nic, nawet szkoła wielkości połowy mojego domu jest zamknięta na cztery spusty. Niczym na środku Grenlandii.
Jak oni tu żyją? Z czego? Po co?
Zawsze zadaje sobie to pytanie przejeżdżając przez jakieś odcięte od świata miejsca. Zastanawia mnie jak wyglada dzień tych ludzi. Na polskich wioskach wyobrażam sobie te prace w polu latem. Tam naprawdę jest co robić. A tutaj? Chyba tylko rybołówstwo wchodzi w grę i nawet tego nikt nie robi.
Wylądowaliśmy w ładnym apartamencie z kuchnia i salonem. Bardzo cieplutko i bardzo przyjemnie. Musieliśmy się jeszcze wrócić pod Tromso by znaleźć bankomat i wypłacić właścicielce 600 NOK. Pierwszy raz zobaczyliśmy norweskie banknoty.
Oto premier Norwegii:




Pospalismy, użyliśmy się dokładnie i ruszamy do ogrodu botanicznego. 

oczekiwania
rzeczywistość

Przyjechaliśmy pod ten ogród no i okazuje się ze faktycznie mogą tam być arktyczne roślinki. Które w takich warunkach nie potrzebują zadaszenia. Efekt? Leżą pod śniegiem nie wiadomo gdzie. A my liczyliśmy na jakąś zadaszona halę z ładnymi roślinkami. No idioci.
Na forum wcześniej szukałam informacji odnośnie miejsc, gdzie można zjeść tanio rybkę. Tu wszędzie jest drogo, więc na jakiekolwiek danie tego typu trzebaby wydać stówę, jak nie dwie.
Odpada.
Znalazłam info, że na uniwersytecie znajduje się kawiarnia, gdzie podają rybkę z frytkami i surówką za ok. 35 zł.
Dobra cena, jedziemy.
Zostawiliśmy sobie tę niewątpliwą przyjemność na ostatni dzień. Do zabicia (już po odwiedzeniu ogrodu, co zajęło nam minutę) mieliśmy dobrych kilka godzin. Panowała zamieć, nie było widać nawet drogi. Nawet nam się nie chciało z samochodu wychodzić.
Udało mi się rozczytać w mapce w forum i norweskiej mapce na kampusie. Okazało się, że zaparkowaliśmy akurat przed właściwym budynkiem.


Uniwersytet w Tromso, to najwyżej wysunięty na północ uniwerek na świecie. Ot, ciekawostka.
Ceny były faktycznie przyzwoite. Niestety załapaliśmy się na jakiś meksykański tydzień chyba, bo wszystkie dania to były enczilady, tortije i tego typu bajery. Ja się zdecydowałam na tortillę wegańską, chłopaki wzięli z mięskiem.
Nie było to żarcie najwyższych lotów, ale zjadliwe, nawet nas zadowoliło.
Najbardziej zadowolił mnie jednak fakt, że na danie i herbatę wydałam 33 zł. Miodzio.
Jak poczułam tę atmosferę studiów i nauki aż mi się zachciało iść na studia.
A więc pójdę, na buddologię się zapiszę w kwietniu. :D









Chłopak, od którego wypożyczyliśmy samochód za klocka spotkał się z nami na stacji benzynowej, by wziąć pieniądze i ustalić gdzie mamy zostawić auto.
Polecił nam, żebyśmy dla zabicia czasu poszli sobie do Jekty - galerii handlowej.
Szoping? Że też wcześniej na to nie wpadłam.
Nie miałam jednak specjalnej ochoty, bo łeb bolał nieprzerwanie, ale coś trzeba było robić.
Pochodziliśmy więc po sklepach, zrobiliśmy małe zakupy i zawinęliśmy na lotnisko.
O mało nie mieliśmy stłuczki, tak było ślisko. Witek jednak dobrym jest kierowcą i łeb na karku ma, wymanewrował jak trzeba.









Wysiadając z samochodu złapał nas grad, siatki z rzeczami napełniły się małymi, lodowymi kuleczkami. Aż przypomniały mi się takie lody z dzieciństwa, małe lodowe kulki oblane owocowym syropem, zamknięte w papierowej puszce.
Na lotnisku wylądowaliśmy jakoś po 18:00. Lotnisko bardzo, bardzo małe. Chyba najmniejsze jakie widziałam do tej pory. Nie ma tam za bardzo gdzie posiedzieć czekając na otwarcie okienka do nadawania bagażu. Nie wiem jak ludzie rozwiązują tam kwestię koczowania całą noc na samolot, bo i takie sytuacje się zdarzają.
Zrobiłam kanapkę, przeorganizowaliśmy bagaże, wypiliśmy i zjedliśmy co mamy i ruszyliśmy na odprawę.
Odprawa poszła sprawnie. Jedynie przy bramkach musieliśmy poupychać zawartość wszystkich siatek do plecaków i walizek, bo jakiś młodziutki typek sprawdzał bagaże i doliczał wszystkim jakieś chore opłaty za choćby reklamówkę z jedzeniem, czy cokolwiek innego co nie mieściło się do jednego, opłaconego bagażu.
Chyba to był jego pierwszy dzień w pracy, tak stwierdziliśmy.
Czas zleciał szybko, w samolocie znaleźliśmy się w moment. Poczekaliśmy trochę w środku, bo oblodzony był.
Przed lądowaniem przysnęłam i przebudziło mnie uderzenie w ziemię przy lądowaniu. Zleciało.


Na lotnisku w Gdańsku koczowaliśmy od północy do czwartej z hakiem. Zorganizowałam nam leżonko na miejscu, gdzie stawiają drogie samochody.
Jak chłopcy skoczyli do jedynej otwartej o tej porze kawiarni, zaczepił mnie jakiś Pan gadając do mnie po angielsku. Po kilku minutach wyszło, żeśmy oboje Polacy. Tak się ucieszył, że mnie przytulił i w czoło pocałował. Nie lubię takich przejawów radości, zwłaszcza ze strony obcych mi ludzi, ale byłam tak zaspana, że było mi wszystko jedno.
Momentalnie jednak pojawili się obok strażnicy graniczni interweniując i wypytując gościa. Miło.
Zmieniliśmy potem miejscówkę na siedzenie, gdzie przesiedzieliśmy jeszcze trochę, po czym zamówiliśmy Ubera. Resztę czasu przekoczowaliśmy w McDonaldzie na dworcu. Chyba jedynym sensownym miejscu do czekania na pociąg.




niedziela, 3 marca 2019

#7 koło podbiegunkowe cz. 1


Na Islandii z której wróciliśmy tydzień temu doswiadczylismy zorzy dwukrotnie. Nie mniej jednak nie było to tak spektakularne jak rok wcześniej. Jutro wylatujemy więc na Lofoty, w poszukiwaniu uber zórz.
Lofoty, a wręcz cała norweska północ to raczej jeden z tych całorocznych kierunków. Główny sezon, czyli moment gdy przewija się tam najwięcej azjatów, to będzie raczej sezon letni. Latem, w lipcu i sierpniu jest na Lofotach najcieplej, bo temperatura sięga AŻ kilkunastu stopni. Jedna strona pokazała mi, że temperatura w ciągu lipcowego/sierpniowego dnia to najczęściej ok. 12 stopni.
Ta sama strona pokazała, że w lutym/marcu będą to 2 stopnie. I faktycznie, w niektórych miejscach, w słonku mogło tyle być. Gorzej, jak natrafi się na brzydki, wietrzny dzień. Wówczas odczuwalnie może być znacznie gorzej. Temperaturę w ciągu dnia można jednak znieść, problem pojawia się nocą. Przy naszym budżetowym podróżowaniu autko jest naszym domem, a że temperatury nocą spadają, a wiatr rośnie - można zmarznąć.
Ja podróżuję z pożyczonym od Witka śpiworem -14 komfort. Nie powiedziałabym, by przy 0' jest w nim komfortowo i ciepło, ale może po prostu za słabo się ubieram pod spodem. :D
Ale co poradzić. Człowiek przez cały tydzień śmiga w tych wszystkich warstwach, butach, skarpetach lub kilku parach skarpet i ma ochotę na noc ściągnąć z siebie całe to cholerstwo. Albo chociaż jedną warstwę.
No i często ta jedna warstwa okazuje się błędem, bo nocą nawet zwijanie się w kłębek nie pomaga.




 Jest 23:30, a my uskuteczniamy sztukę pakowania. Przy jednym rejestrowanym i jednym prioryty spakowanie trzech osób, śpiworów, żarcia i fantów jest nie lada wyzwaniem.



Dalej. Prognoza zorzowa mówi, że chyba będzie warto. Jeśli tylko nie będzie jakiegoś dużego zachmurzenia.
Wstajemy dosc wcześnie, bo pociąg do Gdańska mamy o 5:50 z Dworca Głównego w Krakowie.
Suniemy Pendolino na samolot do Tromsö.






  Jak na każdym tripie standardowo nie mogłoby się obejść bez jakiegoś fakapu na starcie. Fakap pierwszy: Zamiast Pendolino na którego wydaliśmy finalnie po 200 polskich złotych, podróż do Gdańska odbyliśmy Intercity. Reklamować niby można, ale mimo wszystko trochę byłam zawiedziona. Podróż przebiegła jednak całkiem przyjemnie i zgodnie z czasem.


 Fakap drugi: Przechowalnia bagażu okazała się zamknieta. Mocno wzięli sobie do serca to bezpieczeństwo. Podróżowaliśmy z 20+ kilogramowa walizka, mniejsza walizka, trzema plecakami i siatka. Przechowalnia by się jednak przydała. Dworzec był w przebudowie jak po wojnie. Udaliśmy się do głównego budynku starego dworca, gdzie piktogramy pokierowały nas na skrytki bagażowe. Also tricky, bo nie przyjmowały płatności karta, jedynie bilonem. Żaden ze sklepów w okolicy nie chciał rozmienić. Finalnie po dyskusji z jakaś niemiła suka w Rossmanie udało mi się rozmienić 50 zł na drobniejsze przy zakupie wody za 1,99. Tej samej wody, która poszła na kontrole osobista w siatce, bo zapomnieliśmy jej wypić. 20 zł wymieniłam z kolei na bilon dzięki uprzejmości miłej Pani, która miała akurat wyliczone równe 20 w portfelu. Portfel lżejszy.




W drodze powrotnej spotkałam Witka wracającego z toalety z bilonem. Zwycięstwo! Czyżby? Skrytka przyjęła 12 zł w monetach, po czym postanowiła się zaciąć. Zjadła nasze pieniążki i finito. Po spytania ochroniarza co mamy robić, skierowani zostaliśmy do przechowalni dworcowej usytuowanej na -1 pietrze budynku. Dobrze wiedzieć, piktogramy się przydały. Wydawszy ok 30 zł udaliśmy się na Starówkę lżejszy o kilkadziesiąt kilogramów. Zahaczyliśmy o mleczny Bar Turysty, gdzie wsunęliśmy po pysznym schabowym i kilku innych smakołykach. Serio polecam, fantastyczne obiady za bardzo fantastyczne monety.

Gdańsku, gdzie masz ławeczki? Cholernie ciężko tam gdziekolwiek usiąść w słoneczku. Po małych zakupach i wizycie w McDonaldzie udaliśmy się by odebrać nasz bagaż i ruszyć uberem w drogę na lotnisko.

 Mini fakap: waga rejestrowanego bagażu przekroczona o kilka kilogramów. Wyjąwszy buty trekkingowe, termos, materac i klasztorów z jarmużem i czosnkiem zmieściliśmy się w limicie wagowym z 200 g. luzu. 

















Kontrola osobista przebiegła bardzo sprawnie. Lotnisko bardzo zgrabne, palarnia bardzo ładna i pachnąca. Uzupełniliśmy zapasy wódki na handel i ruszyliśmy na przyspieszony boarding. Pierwszy raz zdarzyło mi się, ze boarding zakończył się przed czasem i wystartowaliśmy również za wczasu.  

18:29 Michał śpi, a kanapki i reszta łakoci jest nad jego głową gdzieś tam.
Zamówiłam piwko i czekam na serwis kosmetyków. Nigdy jeszcze nie kupowałam takich pierdol kilkanaście kilometrów nas ziemia. Wiec postanowiłam, ze z rabatem 5€ zakup perfum do którego przymierzałam się od jakiegoś czasu to dobry pomysł.
Z lotniska przemierzaliśmy jakieś 200 m do naszego wypożyczonego samochodu. Niby 200 metrów, a przemokło wszystko. Pogoda nie przywitała nas miło, a chyba raczej chciała powiedzieć co innego. 

Wtorek. Buty wyschły, brzuszki pełne. Wyspaliśmy się słodko u Polaków w Tromso i ruszamy dalej. Przekonaliśmy się, ze nie opłaca sie kupować chleba ani soków. Generalnie będąc turysta nie opłaca się tu jeść za bardzo. Wiedzieliśmy ze tanio nie będzie, ale nie spodziewałam się ze będzie tu aż dwa razy drożej niż na Islandii. Kilkanaście złotych za sok pomarańczowy, colę czy chleb. To samo z jogurtami, chrupkami i reszta słodyczy. No bardzo drogo. Opłaca się natomiast kupić banany, pomarańcze i pomidorki koktajlowe, bo w sezonie zimowym taniej chyba niż w moim Tesco. Dobrze, ze pol walizki z Polski wypchalismy konserwami, zupkami i kaszotto.



 Jest srodowy wieczór, na zorzę się nie zanosi, bo zachmurzenie srogie. Chłopcy odkryli ze na Shellu w którym poszłam siku są hot-dogi za 6,60 pln. Taniej niż woda w Remie 1000. Byliśmy zdziwieni, ze w skład hot doga wchodzi jedynie bułka i parowka. Gdzie cebulka, gdzie sosy? Doczytaliśmy na tablicy, ze chyba płatne drugie tyle. 








Zgubiłam rękawiczki. Znalazłam rękawiczki!




Toaleta przy plaży, jedyna otwarta w okolicy wyglądała niestety jakby kogos tam rzucało po ścianach od biegunki. Nie rozumiem, jak ludzie mogą zostawiać taki syf po sobie.
Nie przeszkodziło nam to jednak w przyrządzeniu sobie rosołu, herbatki i zupek chińskich.
Udało nam się załapać finalnie na zorzę, jednak znikała ona co chwile za gęstymi chmurami.
Zdjęcia jednak wyszły ciekawie, czekam aż Witek obrobi, to wrzucę. :)
Noc była ciężka, bo po raz drugi trafiliśmy na auto, w którym fotele nie kładą się na płasko. Efekt? Połamane plecy i siniaki wszędzie. Na szczęście nawet nie zmarzłam, na co Witek z kolei narzekał. Nawet śniło mu się, ze wrzucił do śpiwora 5 grzejących saszetek. 




 Czwartek. Okazało się, ze mój tygodniowy zapas jedzonka Witek zostawił w pokoju na biurku. Dzięki! Zmuszona byłam wiec kupić coś do przyrządzenia na ciepło. Takim oto sposobem na najtańsze: noodle, puree, puszkę cieciorki i żelki wydałam 45 zł. Smutno, bo to dopiero drugi dzień... Zjadłam właśnie noodle o mydlanym posmaku.












Lofoty raczej nie są miejscem zbyt przyjaznym ludziom podróżującym w takim trybie jak nasz. Może być wygodnie przy noclegach w hostelach, czy korzystaniu z kampera. Żyjąc w kombi w trzy osoby jest to jednak cięższe. Zawsze ktoś jest z tylu, zwykle ja, a co wieczór trzeba przewalać wszystko z tylu na przód by móc się tam upchnąć do spanka. Tutaj jednak ze świecą szukać publicznych toalet. W toaletach zwykliśmy się ogarniać z trzydniowego smrodu i gotować. Tutaj ciężko o takie miejsce, nie mówię już o potrzebach fizjologicznych. Nie widuje za bardzo sklepów z pamiątkami, ani visitor centers, Lofoty nie są jednak nastawione na turystów i nie ułatwiają im życia.





 Czy przyszło Wam kiedyś do głowy, ze Muminki to po prostu krowy? Naszej trójce nigdy. Dopiero dziś, gdy Witek otworzył czekoladowe mleko zauważyłam w zwierzątku na opakowaniu podobieństwo do Muminkow. Początkowo tylko z pysia. Później jednak zorientowałam się, ze przecież maja ogonki, grzywki i krowy jak one, do tego oryginalna nazwa MOOmins do czegoś ewidentnie nawiązuje. Jeśli kogos tym oświeciłam i odmieniłam mu dzieciństwo, nie ma za co. Jeśli jednak to było oczywiste, a do nas dotarło o 20-pare lat za późno - przepraszamy.  











Dużo rybich głów na raz w jednym miejscu. Dowiedzieliśmy się, że tuszki eksportowane są do Portugalii, a głowy lecą do Kenii.
Takie tam ponoć lubią przysmaki.
Nie udało mi się zweryfikować tej informacji, a szukałam potwierdzenia. Pozostawiam to Wam.















Piątek wieczór. Jesteśmy już na noclegu, mamy szansę odetchnąć. Pogoda nie jest zbyt ładna, cały dzień burze śnieżne i mocny wiatr, co w sumie usprawiedliwia nasze lenistwo. Zaplanowaliśmy sobie gotowanko i ucztę, ale Wicio dosolił posolone już wspomniane wcześniej kaszotto, niestety poszło do kosza.
W ruch pójdzie chyba moja ciecierzyca, albo chleb z serkiem.



 Wyjazd raczej zaliczam do udanych. Mimo wszystko martwi mnie trochę fakt, że z każdym zobaczonym krajem tudzież regionem coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje i zachwyca. Musimy sobie odpuścić na jakiś czas tego typu kierunki, żeby się bardziej nie przejadło. Zimowe kierunki fajne są podczas naszej polskiej zimy dlatego, że tutaj i tak trwa plucha, zimno i ciemno. Dlaczego by więc nie wyjechać gdzieś gdzie jest zimno, ale ładnie? Takim oto sposobem zobaczyliśmy tej zimy Szkocję, Islandię po raz kolejny oraz właśnie północ Norwegii.





Wydaje mi się jednak, że więcej wyciągnęłabym z tego wyjazdu, gdybym chodziła po górach. Powychodziła na te szlaki i zachłysnęła się tymi fiordami. Bo z perspektywy smaochodu, czy parkingu te krajobrazy nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia.
Może to przez to, że tydzień wcześniej byłam na Islandii po raz drugi?
Nie wiem.

niedziela, 24 lutego 2019

#1 jak to się stało, ja nie wiem...


W tym roku stuknie mi 26 lat, a ja się wzięłam za pisanie bloga. Jakiś kryzys? Odbiło mi?
Chodziło mi to po głowie od pierwszych wyjazdów, ale jakoś nie potrafiłam nigdy pozbierać myśli na bieżąco, w trakcie. Mam bałagan w pokoju, w głowie i w plikach, więc kompletując zdjęcia do postów będę musiała się nieźle naszukać, przetrzepać stare foldery, telefon chłopaka i głowę - w poszukiwaniu wspomnień. Okazuje się jednak, że pamięć mam chyba całkiem dobrą, bo zaczełam sięgać do wspomnień sprzed niespełna 3 lat i coś tam jeszcze zostało. Zdjęcia pomagają :)
Tak więc postaram się tu przypomnieć jak to się stało, że zaczęłam sobie jeździć, co na to wpłynęło i jak to się toczyło. Post jest dośc długi, więc jeśli Cię to nie interesuje, możesz odpuścić. 


Od małego brzdyla po głowie chodziła mi Australia. Zainspirowana "ciocią" - przyjaciółką mamy, która nie znając słowa po angielsku zwiała z Polski do krainy kangurów, uznałam że ja też tak chcę i mogę, no bo czemu nie? Przez lata marzyłam o jakimkolwiek zagranicznym wyjeździe, zieleniejąc z zazdrości na widok zdjęć z wakacji, wrzucanych przez moich znajomych na facebookową tablicę.
Gdy rutyna uderzyła mnie tak mocno, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować, zaproponowano mi wyjazd na projekt Erasmus + do Varazdin w Chorwacji. Na decyzję miałam kilkanaście minut, na spakowanie się chyba dzień. Tyle samo czasu mialam na to, by dotarło do mnie, że być może właśnie spełni się moje małe-wielkie marzenie o jakimkolwiek zagranicznym wyjeździe.
Takim oto sposobem, latem 2016 roku pojechałam na pierwszy w swoim życiu projekt i co za tym idzie - pierwszy raz postawiłam stopę za granicami tego kraju. :D



W drodze do hotelu zahaczyliśmy nawet o Balaton. Pamiętałam go z opowieści mamy i babci, bo całą rodzinką lubi sobie pojechać tu i ówdzie. Standardowo była to kolejna miejscówka znana jedynie z opowieści, książek czy internetu. Balaton mnie rozczarował, ale co odhaczone, to odhaczone, nie? Po bodajże 10 godzinach jazdy samochodem i ze łzami w oczach ( z bólu, tak strasznie bolała mnie dupa od siedzenia w aucie) dojechaliśmy do hotelu. Projekt trwał 10 dni, jeśli dobrze pamiętam. Poznałam tam masę ciekawych, barwnych ludzi, w tym Anitkę z Warszawy, która gorąco całuję i za którą tęsknię, mimo że nie mamy teraz raczej kontaktu.


Dni jednak szybko upływały przy dobrej zabawie i przyszła pora na powrót.
Nie zdążyłam się naopowiadać, jak to fajnie mi tam było, jak pojawiła się perspektywa kolejnego wyjazdu, tym razem nieco bliżej, bo do podhalańskiej wioski - Poronina! Udałam się tam z przyjaciółką - Igą, co znacznie podniosło jakość całego pobytu. Kto gdziekolwiek jeździł z przyjaciółmi wie o czym mówię :D Dla mnie był to pierwszy taki wyjazd, więc frajdy razy dwa. Dodatkowo udało nam się uniknąć rozgardiaszu związanego ze światowymi dniami młodzieży, którego za wszelką cenę chciałam uniknąć. Udało mi się.
Projekt ten niespodziewanie odwrócił moje życie do góry nogami, bardziej niż mogłabym się tego spodziewać. Bariera językowa wciąż dawała się we znaki, nie zabrakło zadyszek, braku tchu, nudności i problemów żołądkowych. Do dziś nie wiem, czy bardziej spowodowanych strachem, czy kacem na którym byłam codziennie. :D Ponadto poznałam tam Włocha, z którym spędziłam kolejne, wyboiste 1,5 roku życia. Jeździłam do Włoch kilkanaście razy, zakochując się w tym kraju i w podróżowaniu coraz bardziej.
Kolejnym wyjazdem była Malta. To z kolei mój pierwszy wycieczek samolotowy. 


No i tu pojawiły się schody. Na tapetę po raz kolejny wjechał mój strach przed nowościami i wychodzeniem poza swoją strefę komfortu.
LOT. Te trzy litery przerażały mnie chyba bardziej, niż wizyta u dentysty podczas tornada. Decyzję o udziale w projekcie trzeba było podjąć dość szybko, bo bilety same się nie kupią. Decyzję podjęłam bardzo szybko, w podekscytowaniu i głodzie podróży. Chwilę później przypomniałam sobie jednak, jak obiecałam sobie, że pierwszy i jedyny raz gdy gdziekolwiek polecę, będzie do Australii, w jedną stronę i bez powrotu.
Gotowa byłam odwołać całe zamieszanie i nie lecieć. Po raz kolejny ze stresu. Przełamałam się jednak i nie żałowałam. Pierwszy lot na prochach (w sumie dalej to stosuję) i widok obłoczków pod nogami wywołał u mnie rzewny płacz, z radości. Nie pamiętam, bym kiedyś czuła się tak wolna i szczęśliwa jak poczułam się wtedy. Uspokoiłam jedynie pasażerów obok, mówiąc że to mój pierwszy raz a ja ryczę bom wrażliwa.




W Malcie zakochałam się bez pamięci. Projekt był średnio udany, niezbyt zorganizowany. Pozwoliło to jednak na 12 dni korzystania z uroków tej słonecznej wysepki. Nawiązałam kilka fajnych znajomości i znów poczułam, ze nie chcę do Polski. Na Malcie miałam wszystko. Byłam w udanym związku, prażyłam się w słońcu, wreszcie komunikowałam się po angielsku już bez stresu, to chyba tam pękła ta granica.
Musiałam jednak zmierzyć się z powrotem, skupić na studiach, walce o stypendium i samorozwoju.
Latałam do tych Włoch, zjadałam niezliczone ilości pizzy i wypijałam niezliczone ilości wina.
Wyżej wymieniony związek po jakimś czasie okazał się być bardziej niż nieudany, więc po przecierpieniu dłużej niż się powinno związek zakończyłam i dreptałam przez życie dalej. Na studiach szło mi bardzo przyzwoicie, zdobywałam stypendia i starałam się cieszyć życiem. Plan był taki - jeździć dalej na projekty, ale zakotwiczyć się w jakiejś agencji na etacie. Mimo że zawsze wolałam tego uniknąć, chciałam jednak zająć czymś głowę i skupić się na sobie.
Jak to w życiu bywa, plany z reguły zostają planami, a to co przychodzi samo potrafi zaskoczyć, same plany bywają zaskoczone przebiegiem zdarzeń. Zacieśniły się więzi między mną a moim ówczesnym przyjacielem - Witoldem. Codziennie oglądaliśmy filmy, lataliśmy to do kina to coś zjeść. Tu jakieś fotki, tu jakieś zakupki, czy piwka ze znajomymi. Nie jestem już duszą towarzystwa, jaką byłam za czasów liceum. Niechętnie wychodzę z domu, niechętnie widuje się z ludźmi. Witold był chyba jedyną osobą, przy której czułam się bardziej sobą, niż czuję się przebywając w swoim własnym towarzystwie. Pamiętam, jak na balkonie przy ustalaniu szczegółów wyjazdu na Islandię zaproponował mi "wyskok" do Stanów. To chyba jedyna osoba, z którą poruszane tematy nie pozostają w sferze "może kiedyś", w stylu spotkania znajomego na ulicy i rzucenia mimochodem "zdzwonimy się". To, co planujemy, o czym rozmawiamy - wcielamy teraz w życie. Z reguły dzieje się to dość spontanicznie i raczej szybko. Przy tym człowieku chce mi się żyć i robić rzeczy, chce mi się wreszcie wstawać rano z łóżka. Ale o tym potem, po kolei...


piątek, 19 października 2018

#5 Kilka stanów skupienia

Dziwna sprawa z tym Wielkim Kanionem. Tak sobie na niego patrzysz i ktoś Ci nagle mówi, że ten tamten oto głaz gdzieś przed Tobą jest oddalony od Ciebie o 70 km.
"Hmmm..." - myślisz sobie i nie ma opcji, by jakkolwiek to do Ciebie dotarło.
Może dlatego nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia jak powinien. Chyba mam upośledzoną wyobraźnię, lub osłabioną tolerancję na takie abstrakcje.
"A tam, gdzie jest to załamanie, to jest 100 km stąd".
To było dla mnie tak niedorzeczne, że aż mało wiarygodne. Mało wiarygodne -> niemożliwe -> nie robi wrażenia. :D


Jak już wcześniej wspominałam, na początku 2018 roku rozmawialiśmy sobie z Witkiem na balkonie, jak to fajnie by było wyskoczyć sobie do stanów. Nie planowałam tego nigdy, nawet o tym nie myślałam raczej. Zawsze w tej głowie siedziała ta Australia i nic dalszego.
Ale od słowa do słowa zaproponowano mi udział w takiej ekspedycji. Nie wiadomo było jeszcze kto poleci, na ile i tak dalej. Witold miał już lekko zarysowany plan zwiedzania i kombinował jak to zrobić, by w krótkim okresie czasu zobaczyć jak najwięcej.
Plan był jeden: na zachód.
Z biegiem czasu plan się wyklarował. Wiedzieliśmy już, że lecimy na 3 tygodnie, z Patrykiem Morzonkiem, z którym wcześniej byliśmy na Islandii. Lądowanie w Los Angeles, z przesiadką gdzieś na północy Europy , okazało się że w Kopenhadze.
Nie pamiętam ile dokładnie trwały loty, ale fajnie że udało się wylecieć z Krakowa. Przy takich długich wycieczkach z przesiadkami miło móc wylądować w swoim mieście, bez konieczności transportowania się kij wie ile kilometrów. 


Pierwszy raz leciałam takim dużym samolotem. Miałam wrażenie, że ktoś wsadził nas do sali kinowej i powiedział "Leć!". Faktycznie, bardziej to wygodne od tych małych pimpków latających po Europie. Pól lotu spędziłam na zabawie interaktywnym ekranie w zagłówku fotelu naprzeciwko. Wypiłam kilka kieliszków wina, do tego chyba dwa piwa. Trunki połączywszy się z wcześniej zażytymi lekami wprawiły mnie w błogi stan "wszystkomijedno". Obejrzałam ze dwa filmy + odcinek Przyjaciół, zdążyłam się nawet trochę przespać. Mieliśmy okazję zobaczyć Grenlandię i Grand Canyon z góry. Co ciekawe, GC z góry wygląda wg mnie nieco ciekawiej, niż z poziomu ziemi.


Standardowy fakap na początku wyjazdu. Dymaliśmy z lotniska kilka kilometrów do wypożyczalni samochodów. Z kilkoma bagażami, w tym z 20-kilowym rejestrowanym. Głównie dźwigali chłopcy, ja jedynie przez jakiś fragment, a i tak naciągnęłam sobie bark. Nie mogłam zasnąć, łzy cisnęły mi się do oczu z bólu, nie pomógł nawet Ketonal. Na ostatnim odcinku podwiózł nas Azjata, który wiedział gdzie ta magicznie schowana wypożyczalnia się znajduje. Fakap drugi: okazało się, ze w cenie wypożyczenia nie ma ubezpieczenia. Joł. Dopłacaliśmy jakiś chyba tysiąc za sam ten fakt. Miły początek 3-tygodniowego pobytu w Stanach, który raczej nie zapowiadał się tanio. 








Pierwszym posiłkiem był Burger i pankejki z syropem klonowym oczywiście. Pankejki pycha, ale 3 dychy za śniadanie? Od razu zdecydowaliśmy, ze musimy odpuścić jadanie w przydrożnych knajpach. 













Gdzieś tam po drodze przytrafiło nam się Las Vegas. Chciałam je zobaczyć, choć nie miałam specjalnego parcia. Ambiwalentne podejście spotęgował z pewnością fakt, że trzy dni wcześniej na jednej z głównych ulic zastrzelono bez konkretnego powodu trzech zagranicznych turystów. No bo czemu nie. Sami byliśmy świadkiem ciekawych rzeczy. Sporej wygranej w jednej z kasyn, gdzie wpadliśmy na piwko i partyjkę w jednorękiego bandytę. Półnagich hostess w strojach z Rio, Panie zapraszały do udziału w striptizowych uciechach. Finalnie jedząc tanie kanapki w McDonaldzie na kolację byliśmy świadkami, jak jeden chłopak został skopany po twarzy przez 5-6 innych, ku kompletnemu braku zainteresowania ze strony przechodniów i stróżów prawa. 



Mieliśmy jakieś tam wyobrażenia na temat Stanów, w większości wykształcone przez oglądnięte filmy czy seriale. Nie pomyliliśmy się za bardzo. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że Stany faktycznie są jak film.
Wizerunki przechadzających się ulicami osób, ich usposobienie, podejście do życia i ogólny wygląd otaczającego nas tam świata faktycznie dawał poczucie, że jesteśmy na planie filmowym. Kilku, wielu filmów.
Jednym z nich z pewnością mógł być Zwierzęta Nocy, jak to słusznie Patryk zauważył, gdy jechaliśmy późnym wieczorem po dróżkach Nowego Meksyku. Na tamtą chwilę nie wiedziałam jeszcze co to jest za film, gdybym wiedziała, bałabym się wówczas bardziej niż bałam się siedząc wówczas w tym aucie. :D
Nowy Meksyk raczej nas do siebie zraził. Nawet w McDonaldzie nie czuliśmy się miło widziani.


Ludzie mimo wszystko byli bardzo mili. Zwykła wycieczka do sklepu kończyła się serią opowiastek od miejscowych i sprzedawców. Small talki, które tak bardzo lubią także przypadły mi do gustu. Miłe to.
Cenowo nie zawiodłam się jakoś bardzo. Nie jest to tani kraj, bo nie było nas stać na jadanie w knajpach, ale tanie paliwo rekompensowało nam to. "Tanie" rozmywało się nieco przy tysiącach kilometrów, które przejechaliśmy, ale nic to.
Co udało nam się zobaczyć? Znowu nie będę umiała chyba po kolei, zwłaszcza że zdarzało nam się robić mniejsze czy większe pętelki. Wyjazd miał miejsce na przełomie października i listopada zeszłego roku, więc proszę mi wybaczyć dziury w pamięci.


Najciekawszym, albo przynajmniej jednym z najciekawszych miejsc jakie udało nam się zobaczyć jest wg mnie dolina śmierci (Death Valley). Powyżej na zdjęciu Zabriskie Point.


Na Zabriskie udało nam się złapać całkiem przyjemne światło, co owocowało przyjemnymi pstrykami robionymi przez Witka i Patryka.  



W Death Valley załapaliśmy się na spacerek po solnych płaszczyznach. Temperatura ku naszemu zdziwieniu sięgnęła 38+ stopni w cieniu, co dało nam się mocno we znaki, bo zapomnieliśmy wziąc butelki wody z auta. Albo może zignorowaliśmy to? Przecież jesień, wcale nie jest aż tak ciepło. Początkowo pozornie 5-minutowy spacerek okazał się półgodzinną wyprawą w upale. Ja się przeziębiłam, więc towarzyszył temu katar i pieczenie nosa.
Zajaraliśmy sobie pysie i odwodnieni i zlani potem wróciliśmy do naszego vano-domu.







Udało nam się załapać na kilka pełnoprawnych, ciepłych posiłków. Za Patrykiem znajdowała się maszyna, w której można było wygrać misia. Cała knajpka pełna była lokalsów. Nic dziwnego, oprócz niej jedyną konkurencją była meksykańska restauracja. Odwiedziliśmy ją oczywiście, ale zobaczywszy ceny w karcie zdecydowaliśmy się jedynie na tostadę, którą o dziwo nawet sobie pojadliśmy. Mi oczywiście musiała zaszkodzić, więc starałam się unikać meksykańskiego papu. Nieudolnie jednak, bo gdy zorientowaliśmy się, że trzeba zacisnąć pasa, coraz częściej natrafialiśmy na Taco Bell, które okazało się jedynym miejscem gdzie można coś wsunąć za dolara.

Poniższy posiłek w miejscowości Beatty gdzie spędziliśmy noc w przemiłym hostelu. Hostel niestety pochłonął karte SD gdzie wicio przed poprzednich kilka dni gromadził swoje pstryki z drona. Nie pomogło przeszukiwanie pokoju, ani grzebanie w worku od odkurzacza razem z resztą meksykańskiej obsługi. 


Żywiliśmy się głównie fasolą i chlebem tostowym. Na jakiekolwiek danie typu naleśniki z rzeczami, burgery z frytkami i tak dalej trzeba było dać średnio 25-50 zł, co przy 3 tygodniach pobytu tam wpędziłoby nas w długi i wyrzuty sumienia.
Czy jadają niezdrowo?
Jadają niezdrowo i tłusto.
Ja jestem przyzwyczajona do śniadania w postaci płatków na mleku, albo kanapki popijanej herbatką.
W większości menu restauracyjnych, w tym menu dla dzieci śniadanie składało się z jajek (forma do wyboru) na bekonie albo ze stekiem, z frytkami lub naleśnikami. Ciężko było dorwać cokolwiek względnie zdrowego, co nie obciążyłoby wątroby i nie utuczyło moich dwóch uroczych towarzyszy.




I tak jeździliśmy sobie tymi amerykańskimi drogami, mijając klasyczne przydrożne knajpy i śpiąc czasem w "tych" hostelach. Tych z neonami, klatkami schodowymi i plamami krwi na ścianach. Autentyk. Hostele były mimo wszystko dobrze wyposażone. Wygodne łóżka, czysta pościel, ciepła woda w wannie tudzież pod prysznicem, czasem nawet lodówka i suszarka, a już obowiązkowo TV.
Udało mi się raz nawet odpalić Przyjaciół




Kolejnym bardzo fajnym punktem na mapie (może nawet moim ulubionym jednak?) była Valley of Fire. Na zdjęciu może nie widać tego jakoś specjalnie, ale wszystkie skały w tym magicznym parku były koralowo-czerwone. Kontrastując z burzowym, granatowym niebem robiło nam to bardzo fajny obrazek.
Światło nie było wymarzonym do zdjęć, ale ja nie żałuję. Można tam oczywiście wrócić.


Nocując na parkingu Wallmarta udało nam się zamontować zasłonę na okno wykonaną z dwóch par spodni męskich camo w rozmiarze 54. Para kosztowała dolara. Trzeba było brać!


Udało nam się odwiedzić stację benzynową/sklep tematyczny o obcych, przy wjeździe do Area 51. Za sklepem znajdowała się klimatyczna, retro restauracja z lokalsami, gdzie kupiliśmy chyba 2 kg frytek. Moja porcja jeździła z nami w aucie jeszcze przez jakieś 2-3 dni, bo głupio było mi wyrzucać jedzenie.



Etykiety